Pana żona to Maryla czy… Maria?
Aleksander Ancipiuk: – Oficjalnie Maria Bożena, ale w domu od zawsze Maryla (śmiech). Tak mi się przedstawiła w Warszawie, kiedy się poznaliśmy. Żona pochodzi zachodniej Polski, z Wielkopolski. Zawsze była ambitna – lubiła się uczyć. Miała dobre oceny w szkole, mnóstwo dyplomów sportowych. Trenowała biegi przełajowe. Codziennie rano od godziny 4 do 5 biegała. Więc konsekwencja jest cechą jej charakteru.
W tłumie w Warszawie wypatrzył ją chłopak z Michałowa i zakochali się w sobie od razu?
– Nasze spotkanie to czysty przypadek. Ona była wtedy z czwartej klasie szkoły średniej, przyjechała do Warszawy na czterodniową wycieczkę. A ja służyłem w kompanii reprezentacyjnej w Nadwiślańskich Jednostkach MSW i szedłem z kolegą na podwójną randkę. Ze swoimi dziewczynami umówiliśmy się na starówce, ale… nigdy tam nie doszliśmy.
Maryla siedziała w restauracji z koleżanką, pięknie wyglądała. Nie mogłem się powstrzymać, zaczepiłem ją. Jeszcze tego samego dnia poszliśmy na film „Od siedmiu wzwyż” do Kina Moskwa. Spotkaliśmy się też następnego dnia, później pisaliśmy do siebie listy… tęskniliśmy.
Macie jeszcze zachowane te listy?
– Tak, to piękna pamiątka. Dzieci też się wzruszają, czytając je. Podziwiają, że piękne. Ale muszę się przyznać. Byłem wtedy dowódcą plutonu i bardzo chciałem zaimponować Maryli, a że miałem bardzo zdolnych żołnierzy, oni przepisywali mi listy na korę brzozy albo wycinali piękne kształty kopert. Tworzyli takie małe arcydzieła. Maryli bardzo się podobały. Ale listy sam pisałem! O życiu, o służbie, o… miłości (śmiech).
W czasie służby w wojsku widziałem się z Marylą w sumie sześć razy. Odwiedzała mnie w Warszawie, oczywiście w towarzystwie swojej siostry, przyzwoitki. Przy czwartym spotkaniu pojechaliśmy już do Michałowa.
A natychmiast po zakończeniu służby pojechałem po Marylę, tym razem to mi towarzyszyła siostra-przyzwoitka i się oświadczyłem. Teściowa mi kiedyś powiedziała, że przez całe życie zastanawia się nad tym, dlaczego ona pozwoliła wtedy Maryli pojechać ze mną w nieznane. Może budziłem zaufanie? Nie wiem. Moi rodzice pokochali Marylę od razu.
Tempo naszych decyzji i życia już wtedy było zawrotnie szybkie. Moja mama, po miesiącu wspólnego życia z Marylą w Michałowie, mówi „Ludzie o was gadają, trzeba organizować wesele”. No więc wzięliśmy ślub – a że nigdy nie wierzyliśmy w przesądy, to na najszczęśliwszy dzień życia wybraliśmy datę 13 lutego, w piątek 1977 r. Było minus 7 stopni Celsjusza, pełna zima. Maryla w cieniusieńkiej sukience, z białych koronek, zmarzła niesamowicie, a ja dzień przed weselem rozciąłem sobie siekierą brodę. Ale trzeba było, bo… ludzie gadali, że „żyją bez ślubu”. Dziś już nieco inaczej patrzymy na kwestie „bo ludzie gadają”, dojrzalej, mniej się tym przejmujemy, bo… ludzie zawsze gadają i gadać będą, taka natura ludzka. Wszystkich nie zadowolisz, dlatego trzeba dbać o wartości ważne dla nas i zdanie osób dla nas ważnych, wartościowych.
Jak trudne były początki?
– Cóż, od prozaicznych trudności, jak to, że mowa polska była wtedy we wsiach wschodnich pełna naleciałości białoruskich, że Maryla mało co rozumiała i często w żartach pytała: „czy my na pewno jesteśmy jeszcze w Polsce”, po nieco większe, jak fakt, że nie mieliśmy nic prócz siebie i zaczynaliśmy od zera. Oboje pochodzimy z biednych rodzin i w dzieciństwie nam nieraz brakowało jedzenia, wciąż o tym pamiętamy. Moi rodzice zaczynali, jak mi mama opowiadała, od jednej łyżki i haka w ścianie na ubrania zamiast szafy. To nas kształtowało i o tym wciąż pamiętamy.
Budowaliśmy z Marylą swój świat. Razem, ramię w ramię – fermę i dom. Z fermą to było czyste szaleństwo jak na tamte czasy. Zdecydowaliśmy się na budowę ogromnej inwestycji w czasach partyjnych, nie należąc do partii. Poziom trudności wysoki, do tego ryzyko związane z ogromnym kredytem. Formalności załatwiane bez Internetu, bez komórek. Budowa bez dźwigów i koparek. Maryla zawsze miała zapał, pomysł i odwagę. Razem możemy wszystko. Takie mieliśmy poczucie.
Zaczynaliśmy życie rodzinne w letniej kuchni u moich rodziców. Jak łóżka rozkładaliśmy, to przejść było ciężko. Nie było czasu na nic. Nasze dzieci spędziły dzieciństwo i wychowywały się na fermie drobiu. Najmłodsza córka najlepiej spała obłożona poduszkami w Kamazie (śmiech), kiedy jeździła ze mną po zboże do Kleszczel. Był jeden myk – nie można było wyłączać silnika, bo się budziła i płakała. Maryla w tym czasie z dwójką starszych dzieci pracowała na fermie. Takie jest nasze życie. Zmieniają się tylko cele, ludzie, miejsca, ale zaangażowania, odwagi i energii do pracy nie brakuje.
Ileż my biznesów próbowaliśmy, czegóż myśmy nie robili… Handlowaliśmy piórami, grzybami, jagodami, runem leśnym. Próbowaliśmy sił w produkcji mięsa, w Amwayu. Na każdym etapie było „milion” pomysłów, ogrom pracy i zapału, mnóstwo ludzi przewijało się przez nasz dom. Raz się bardziej udawało, innym razem mniej, ale dzięki pracowitości i dobrym ludziom, którzy wyciągnęli do nas rękę w każdej sytuacji, wychodziliśmy silniejsi i bardziej zmotywowani, by próbować dalej. Dlatego powtarzam: zawsze wyciągaj rękę do ludzi, bądź otwarty, podziel się z innymi tym, co masz. Dobro wraca.
Nasz dom i serca zawsze były otwarte – co roku na przykład sadziliśmy ogromne pole ziemniaków. Pamiętam, jak później sąsiedzi z całej ulicy schodzili się i jechaliśmy na wykopki razem. W przerwach było ognisko, biesiada, ależ było wesoło! Każdy brał sobie tyle ziemniaków, ile potrzebował. Do tej pory miło jest to sobie powspominać. Maryla zresztą do dziś ma skalę marko we wszystkim, co robi. Jak cebuli nasadzi, to każdemu po skrzynce mogłaby rozdać. Oprócz przydomowego ogrodu i szklarni, ma na fermie 60 metrów kwadratowych ogrodu warzywnego i co niezwykłe, ma na niego czas i mówi, że to tam, pracując w tym ogrodzie, odpoczywa najlepiej. Przez to spiżarnię to ma taką, że gdyby przez kilka lat nie robiła przetworów to – śmiejemy się – wojnę spokojnie byśmy przetrwali całą rodziną. Tak u nas było zawsze – szacunek do pracy i czerpanie przyjemności z prostych czynności. Dlatego nasze dzieci od małego były zaangażowane w nasze aktywności – towarzyszyły nam, pracowały i uczyły się szacunku do pracy, do innych, a także zaradności, otwartości.
Maryla te same wartości wyniosła ze swojego domu. Nie bała się ciężkiej pracy i zawsze umiała się dzielić. Niezależnie od tego, ile ma. Z koleżanką w szkole dzieliła się kanapkami, a teraz jednemu da kwiatek, drugiemu pomidorki, a trzeciemu… życie uratuje.
Na granicy?
– Tak, ale nie tylko – przecież ona pomaga innym nie od dziś. To jej żywioł. Jak zaczyna z kimś rozmawiać, to zaczyna od uśmiechu i dobrego nastawienia. Z każdym umie się dogadać, zapyta o problemy, o życie. Każdego wysłucha. Ona ma już swoje lata, ale w domu żartujemy, że jest w tak dobrej formie, bo nie ma czasu się starzeć. Może dlatego jest radną od sześciu kadencji, od lat 90-tych. Ludzie ją wybierają. Zawsze powtarza, że nie jest politykiem i nigdy nim nie będzie, niezależnie od tego, co o niej mówią. Jest SPOŁECZNIARĄ i dzieli się tym, co ma i pomaga, jak umie.
Cały czas dzwoni do niej telefon, by pomóc w takich drobnych nawet sprawach. By „pożyczyć” trochę mleka czy pomidorów, pomóc napisać podanie, podpowiedzieć gdzie znaleźć rozwiązanie.
Na początku ją bolało, że jej pomoc na granicy odbierana jest przez pryzmat polityczny. To jej autentyczne zaangażowanie, charakterystyczny dla niej zapał i działanie, atakowane było politycznie. I to jeszcze tak krzywdzącym uproszczeniem: pomaga migrantom, więc jest przeciwko państwu i mundurowym. Nie pomaga, to jest patriotką. Przecież to bzdura! Mamy mundurowych w rodzinie, ja sam byłem w wojsku, nie jesteśmy przeciwko państwu. Natomiast jesteśmy chrześcijanami. Wierzymy więc, że pomoc drugiemu człowiekowi w potrzebie jest wartością nadrzędną.
Zapalaliśmy zielone światełko, symbol pomocy migrantom, bo to nasz chrześcijański obowiązek i pierwszy odruch: pomagać. Bo tam w lesie ludzie z dziećmi marzną. Mamy prawo ich ubrać i nakarmić. W skrajnych przypadkach taki prosty gest, jak ciepła herbata, to jest wręcz ratowanie życia.
Kto zna Biblię, ten to zrozumie. Kto nie rozumie, cóż… nie mi to osądzać. Powiem tylko, że Maryla często mówi, że w dzisiejszych czasach nie ma większego zagrożenia dla chrześcijaństwa, niż puste modlitwy. Puste frazesy niesione w świat, na ustach fanatyków.
Ale tych zielonych światełek nie świeciło się za dużo przy granicy.
– To fakt. To światełko to rodzaj symbolu. Dziwne, że tak nierozumiany w kraju, którego naród opiera swoje prawa i przekonania o religię pełną symboliki. Wielu ludzi pomaga anonimowo, wolą o tym nie mówić. Nawet nie wiecie, jak wielu… Był taki moment nagonki, kiedy zapalenie już samego zielonego światełka było znaczącym gestem odwagi. Wtedy do Michałowa zaczęli zjeżdżać „kibole” i robić marsze z racami po ulicach. Część michałowskiej młodzieży do nich dołączała. Mówiłem do Maryli: „może lepiej wyłączmy światełko, aby nie kusić losu”. Maryla jednak wtedy mówiła, że jak już ona zgasi zielone światełko – to zgaśnie nadzieja dla tych ludzi na granicy. I nie gasiła tego światełka. Cała ona.
Nie bała się?
– Wszyscy o to pytają. Maryla nie bała się, ale woli milczeć i nie wchodzić w dyskusje, woli robić swoje. Tylko w domu czasem wspominała: „Na wojnie za pomaganie Żydom groziło rozstrzelanie. A teraz? Najwyżej mnie posadzą albo ukarzą grzywną”. Ona jest dobrym człowiekiem, pracowitym i strasznie upartym. Jak już sobie „weźmie coś do głowy”, to nikt jej nie zatrzyma.
Pamiętam, jak Maryla odbierała telefony po nocach. I wtedy szybko zrywaliśmy się do straży pożarnej, bo tam mamy magazyn, po konserwy, koce, buty, kurtki ciepłe, powerbanki. I wyjeżdżaliśmy w teren, bo czas się liczył. Żeby jak najszybciej dotrzeć z pomocą.
Były sytuacje, które na długo zostaną w pamięci. Na przykład uzbrojeni mundurowi legitymowali w lesie siedem kobiet-wolontariuszek i je przepytywali, wśród nich Marylę. Na pytanie: „Co ona tu robi?” odpowiedziała: „Pieska szukam”. Bo przecież nikt jej nie mógł zabronić chodzić po lesie. Nie wiem, czy Maryla będzie zadowolona z tej anegdoty… Bo ona zawsze mówi, że nie chce dzielić ludzi. Nie chce przedstawiać mundurowych w złym świetle, bo każdy jest człowiekiem, ma odgórnie nałożone obowiązki i często znajduje się w trudnych sytuacjach – konfliktu „rozkazu z sumieniem”.
Ale tak mi się wydaje, że to był w naszym regionie czas próby. Trzeba było wybrać: pomagać, nie pomagać. A Maryla… ona bardzo wielu ludzi uratowała przed śmiercią. I nie wchodźmy już w szczegóły. Miewała potem nieprzespane noce.
Jak zmieniło się wasze domowe życie?
– Bardzo. Trudno coś zaplanować. Na przykład jest telefon w nocy z prośbą o pomoc i musisz się natychmiast zbierać, by do nich dotrzeć z ciepłym ubraniem i jedzeniem. Raz Maryla trafiła na grupę dziewięciu osób. Z góry namierzał ich dron, wokół jeździły patrole. Zaczynał się wyścig, by do skostniałych z zimna ludzi jak najszybciej dotrzeć, pomóc i zniknąć, nim dotrą do nich służby i ponownie odwiozą ich, push-backują za granicę z Białorusią. Najbardziej to się martwiłem, kiedy nie mogłem się do niej dodzwonić w czasie tych jej wyjazdów. Często zdarza jej się zapomnieć telefonu, czy po prostu nie ma zasięgu.
W przypadku wspomnianych już dziewięciu ludzi – oni trafili do Straży Granicznej w Narewce. Później prawnicy pomagali im w zdobyciu ochrony międzynarodowej, by nie doszło do tzw. push-backu. Udało się.
Granica jest po to, żeby jej strzec. Uchodźcy nie mogli tej granicy przejść legalnie, białoruskie służby im na to nie pozwalały – często odbierali paszporty, wypychali w dogodnym dla siebie miejscu za granicę do Polski – np. w bagna. Nie dawali im szansy dostania się do legalnego przejścia granicznego. W konsekwencji czego cudzoziemcy dostali się tu nielegalnie, to jest jasne. Ale uważam, że każdy człowiek ma prawo do ludzkiego traktowania. Państwo i jego służby powinny dać każdemu człowiekowi godne traktowanie. Uważamy z żoną, że przekraczający granicę obcokrajowcy powinni przejść właściwą procedurę i weryfikację – czy zachodzą okoliczności i konieczność udzielenia im ochrony w naszym państwie z powodu prześladowań: politycznych, religijnych czy społecznych. A jeżeli nie, to dokonać prawidłowej deportacji – skoro już znaleźli się w naszym demokratycznym kraju, udało się im przekroczyć granicę i znaleźli się po polskiej stronie. Traktujmy ich jak ludzie. Bo przecież ludźmi jesteśmy. Nałkowska pisała „ludzie ludziom zgotowali ten los”.
Jedna z Kurdyjek – chrześcijanka, architekt, teraz jest w Szwecji – uciekała przez granicę przed prześladowaniem w kraju pochodzenia. Trafiła na Marylę i jej wszyscy pomogliśmy, legalnie. Oni wszyscy – Syryjczycy , Afgańczycy uciekają przed wojną, chronią swoje rodziny przed śmiercią i szukają pomocy w Europie, do której należy również Polska. Proszą o pomoc nas.
Dlatego teraz też pomagacie uchodźcom z Ukrainy?
– Tak, pomagamy z równym zaangażowaniem, jak pomagamy uchodźcom z innych stron świata. W Polsce na szczęście mamy możliwość otwartego pomagania uchodźcom z Ukrainy, więc działamy bez strachu, aktywnie i otwarcie. My, Maryla i ja, nasze dzieci, znajomi, fundacja. Piękna sprawa – człowiek wspiera drugiego człowieka, tak po prostu i nikt tego nie szykanuje, nie rozlicza z niesionej pomocy. Pamiętajmy przy tym, że w tym samym czasie na granicy polsko-białoruskiej zakazana jest jakakolwiek pomoc humanitarna. Uchodźcy z innych rejonów świata traktowani są jak zwierzęta. A przecież: Kurd, Syryjczyk, Afgańczyk czy Somalijczyk też potrzebuje naszej ludzkiej pomocy, akceptacji i wsparcia. Służby mają rozkaz, by ich wyłapać i odesłać za płot do Białorusi. Ciężko jest pogodzić się z tym dla kogoś, kto pomaga tak jak Maryla przez całe życie, bez dzielenia ludzi na tych, którym pomoc się należy, a którym nie.
Trudno mi nawet sobie wyobrazić sumienie ludzi, którzy pozwalają sobie na osądzanie i dzielenie uchodźców, ludzi w potrzebie, na godnych pomocy i tych, których należy zostawić na śmierć. Może kieruje nimi strach? Strach jest umiejętnie podsycany w naszym narodzie.
Macie kontakt z ludźmi, którym pomogliście na polsko-białoruskiej granicy?
– Tak, ale jednostronny. Anonimowo wysyłają nam na przykład listy z podziękowaniami. Dają znać, że żyją i wszystko jest w porządku. Nie mówią jednak, gdzie są. To są wykształceni ludzie, a jadą do swoich rodzin na zachodzie Europy.
A jak długo będzie jeszcze pomagać?
– Czasem myślę sobie nawet, że to działa tak, że póki Maryla może pomagać i być aktywna – póty ona żyje. Ona odżywa w działaniu na rzecz innych. Kiedy w Michałowie na jedną kadencję zmienił się burmistrz i jej działania społeczne były blokowane, ona zaczęła nam w pewnym sensie usychać. Zaczęła chorować, schudła 25 kilogramów i nie miała chęci z nikim rozmawiać. Prywatnie w domu wszystko się układało. Podcinano jej „społecznikarskie” skrzydła, atakowano – bardzo to odchorowała. Chociaż nie chciała się nikomu żalić, zacisnęła zęby i to przetrwała. Taka jest Maryla właśnie.
Pomaganie ludziom i praca na rzecz społeczności jest ważną częścią jej życia. Jak widzi, że można innym pomóc w prosty sposób – to to robi. I nie rozumie, że można „grać” inaczej. I dopiero kiedy znów poczuła, że może działać dla ludzi i społeczeństwa – poczuła się potrzebna, to nam odżyła. Ona teraz cały czas wozi w bagażniku paczki żywnościowe, bo komuś będzie trzeba akurat wydać. Bardzo poszerza jej ten zakres pomocy Fundacja „Mała Ojczyzna”.
Ale przecież my nie uwierzymy tak łatwo w tę historię o bezinteresownej pomocy…
– Cóż mogę powiedzieć… Jeśli ktoś nie wierzy, to wiele mówi o nim samym (śmiech). Jeżeli tylko czytasz o niej albo oglądasz ją w telewizji, to może wyglądać sztucznie. Zajedź do Michałowa i porozmawiaj z ludźmi, którzy znają Marylę. Może wtedy uwierzysz. Ona taka po prostu jest: anioł w ludzkiej skórze. Jak trzeba, to pomoże. Jak trzeba, to postawi do pionu. Jesteśmy małżeństwem od 45 lat i wiem, co mówię.
Marylę można kochać lub nienawidzić, ale na pewno nie można być wobec niej obojętnym. I nawet jeżeli ktoś skrytykuje ją za to, że pomaga na przykład: bezdomnym, zaniedbanym, bezradnym lub tym, co piją i nie pracują, to ona zawsze mówi: nie nam to oceniać.
Nie oceniajmy. Dzielmy się dobrem. Ja i nasze dzieci, jesteśmy bardzo dumni z Maryli.