Mateusz Stasiulewicz dołączył do zespołu aktorskiego Teatru Dramatycznego

Data utworzenia: 31.01.2024

Pochodzi z Sokółki, w której zdobywał pierwsze aktorskie szlify. Co prawda na etapie amatorskim, ale dzięki artystycznym doświadczeniom ze szkolnych lat, postanowił zdawać do Akademii Teatralnej. Dostał się za pierwszym razem! Współpracował z Teatrem Wierszalin w Supraślu, a w 2024 roku dołączył do zespołu aktorskiego białostockiego Teatru Dramatycznego. Jest aktorem śpiewającym, można go też usłyszeć i zobaczyć na deskach Opery i Filharmonii Podlaskiej. Zachęcamy do przeczytania naszej rozmowy z Mateuszem Stasiulewiczem.

Mateusz Stasiulewicz dołączył do ekipy Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku [fot. materiały aktora]

Zostanę aktorem – kiedy taka myśl pojawiła się Twojej głowie?

Myśl o zostaniu aktorem pojawiła się mniej więcej w szkole średniej. Choć takie ciągoty do występowania przed ludźmi, śpiewania, recytowania były zdecydowanie wcześniej, już w wieku przedszkolnym. Jako kilkulatek miałem dużą potrzebę, by występować przed rodziną, ale brałem też udział w konkursach recytatorskich czy konkursach piosenki. Pod koniec podstawówki i w gimnazjum, ta chęć występowania we mnie przygasła. To był czas, gdy się trochę zamknąłem na artystyczne kwestie, co w sumie uświadomili mi po czasie rodzice. W liceum wróciłem na scenę, brałem udział w przedstawieniach teatrów amatorskich w Sokółce, skąd pochodzę. 

Teatr Amatorski „COŚ” działał wtedy prężnie przy Sokólskim Ośrodku Kultury i tam prowadził nas Michał Geniusz. Byłem również członkiem koła musicalowego „Studio Poezja”. Wówczas działaliśmy bardziej lokalnie, teraz z tego co wiem, ta grupa bardzo mocno się rozwija, działają na skalę powiatu. W 2023 roku wystawiali musical „Ghost” na scenie Opery i Filharmonii Podlaskiej. To świetnie, ponieważ ten zespół tworzy zdolna młodzież, miłośnicy teatru.

Były też projekty sokólskiego koła musicalowego, w których brałeś udział.

Tak. Dołączyłem do zespołu w szkole średniej. Pamiętam, że zrobiliśmy dwie premiery, które faktycznie zaistniały na scenie. Pierwsza była sztuka o Papieżu Polaku, napisana przez Rubika. Wystawiliśmy ją w Sokólskim Ośrodku Kultury, w kawiarni „Lira”. Drugi spektakl to był już bardzo znany musical, „Nędznicy”. Byliśmy aktorami-amatorami, nie mieliśmy  profesjonalnego przewodnika na zasadzie zawodowego aktora. Reżyserował Krzysztof Zalewski, który nadal zajmuje się Studiem Poezja, jest jego założycielem, a jest to organista z Sokółki. Organista z zamiłowaniem do musicalu. 

Działalność non-profit w takim amatorskim teatrze, wymagała poświęcenia sporo swojego prywatnego czasu, ale to cenne doświadczenie.

Dzięki temu zdobyłeś solidną dawkę tego doświadczenia, nie tylko aktorskiego, ale i były szlify pod kątem wokalnym jak wspomniałeś.

Na pewno miałem możliwość rozwinąć się bardziej od strony wokalnej. To był okres, gdzie dużo czasu poświęcałem teatrowi i zdałem sobie sprawę, że jest to ciekawy sposób na życie i wyrażanie siebie. Też dużo satysfakcji przynosiło mi pokazywanie się na scenie, wcielanie się w różne postaci, kreowanie światów.

Czyli decyzja o zdawaniu do szkoły teatralnej dojrzewała przez ten licealny okres, nie był to spontaniczny wybór?

Właśnie trochę był [śmiech]. W liceum zobaczyłem, że to jest fajne, interesuje mnie. I przyszedł czas matury, wyboru co dalej, w jakim kierunku iść. 

Pojawiła się myśl, że spróbuję iść w aktorstwo, bo dlaczego nie. Uważam, że dobrze mi idzie, więc może coś z tego będzie. Moje przygotowania do egzaminów wyglądały mniej więcej tak jak moja decyzja o chęci zdawania, więc lepiej to przemilczę [śmiech]. Teksty wybierałem dosyć losowo i zdawałem wtedy do Akademii Teatralnej i Studium Wokalno-Aktorskiego w Białymstoku. 

Dostałeś się i tu, i tu za pierwszym razem?

Tak, udało się za pierwszym razem.

Czyli połączenie talentu i szczęścia w jednym Ci się przydarzyło. W końcu do szkoły teatralnej próbują dostać się setki chętnych, a szansę, by szlifować swoje umiejętności dostaje kilkanaście osób.

Nie chcę sobie odmawiać talentu, ani też zbytnio obrastać w piórka. Myślę, że nie byłem wybitny czy dobry, bardziej byłem bazą, nad którą można było pracować. Wydaje mi się, że bardzo na te wyniki wpłynęły moje zdolności wokalne, nawet bardziej niż aktorskie, ponieważ jestem aktorem śpiewającym. I to śpiewanie zawsze było u mnie na pierwszym miejscu, aktorstwo pojawiło się trochę później. Więc myślę, że było w moich egzaminach bardzo dużo szczęścia, takiego szczęścia nowicjusza, tak mi się wydaje. Starałem się, na tamten moment, świadomie oceniać swoje umiejętności.

Jak wspominasz studenckie czasy, jest coś z tego okresu co zapamiętasz na długo?

Na pewno wyjazd na festiwal do Chin, wraz z moją grupą ze studiów, z którą robiłem spektakl dyplomowy - „WENDY”. W skład tej grupy wchodziła moja obecna żona Agata Stasiulewicz, Maciej Cempura, Maciej Zalewski, Tomasz Frąszczak, a do spektaklu wyjazdowego dołączyła do nas Natalia Sakowicz. Otrzymaliśmy stypendium i stworzyliśmy przedstawienie „Sen nocy letniej. Kochankowie”. Przygoda była wspaniała, zwiedziliśmy Pekin. Pokazanie się przed międzynarodowym forum ze swoim spektaklem – to było cenne doświadczenie.

Jeszcze w trakcie studiów, dostałeś angaż w Teatrze Wierszalin w Supraślu?

Tak naprawdę poszedłem do Wierszalina na chwilę, a zostałem na dłużej. Sytuacja była taka, że mój kolega ze studiów, z mojego roku, Adam Milewski, współpracował wtedy z supraskim teatrem. Napisał na tematycznej grupie, że instytucja potrzebuje aktora na zastępstwo, brakuje jednej osoby do niedużej roli Więźnia w „Dziadach. Nocy II”. To była kwestia wejścia w jeden spektakl, gościnnie.

Powiem szczerze, że byłem wtedy na czwartym roku studiów i trochę nie miałem co robić. Chodziłem na różne castingi, ale ten czas artystyczny do łatwych nie należał. Udało mi się przyśpieszyć proces obrony pracy magisterskiej, oddania spektakli dyplomowych (pracę magisterską złożyłem razem z resztą roku), po prostu wcześniej skończyliśmy projekt dyplomowy, który został doceniony przez komisję. I w tamtym momencie, nie do końca wiedziałem co ze sobą zrobić. Próbowałem gdzieś się pokazać, jeździłem na przesłuchania, ale nic z tego zbytnio nie wychodziło. Po bardzo intensywnym czasie w Akademii Teatralnej, takie nagłe zejście do zera z aktywnością zawodową jest bardzo uderzające, niestety. W moim przypadku tak było. 

W momencie, gdy pojawiła się opcja, że można się wkręcić na jakiś spektakl już do teatru, stwierdziłem, że próbuję. Słyszałem wcześniej dużo o Wierszalinie, zarówno negatywnych, jak i pozytywnych rzeczy. Rozmawiałem też w trakcie studiów z ludźmi, którzy przeszli przez Wierszalin i jakiś czas tam pracowali. Stwierdziłem, że spróbuję na własnej skórze jak to jest i wyrobię opinię na swoich doświadczeniach. Nie brałem udziału w żadnym castingu, odbyłem tylko rozmowę z dyrektorem. Bardzo śmieszna sytuacja, myślę, że nigdy nie zapomnę mojego pierwszego spektaklu. Grałem w piątek po południu, w środę dostałem materiały, czyli teksty i linie melodyczne do piosenek, które tam się przebijają. Więc była to dość klasyczna forma teatru, gdy aktor wchodzi od razu na scenę, bez dłuższych przygotowań. Udało się, nie była to duża rola jak wspomniałem, ale zespół się mną zaopiekował i bardzo mi pomógł odnaleźć się w tym wszystkim. Sporo stresu się najadłem, ale to cenne doświadczenie. I od tego się zaczęło. Później kolega, który mnie ściągnął do Wierszalina zrezygnował, więc zostałem w supraskim teatrze. Wszedłem w kolejne spektakle.

W międzyczasie dostałeś się też do obsady musicalu „Jesus Christ Superstar” wystawianego na deskach OiFP?

Tak, poszedłem na casting, ale nie dostałem się do tego musicalu. Przesłuchanie było na główne role męskie: Jezusa i Judasza. Przygotowałem materiały na rolę Jezusa. Można powiedzieć, że byłem na tym castingu trochę „nielegalnie”, bo próg wiekowy był od 25. roku życia do roli, ja byłem świeżo po studiach, nieco młodszy. Wysłałem zgłoszenie i zostałem zaproszony na ten casting, więc  te progi wiekowe to jest rzecz raczej umowna. Bardziej chodzi o wrażliwość, o umiejętności aktora i emploi tak naprawdę. Na samych przesłuchaniu był reżyser Jakub Wocial, Jan Stokłosa, czyli dyrygent i oczywiście dyrekcja Opery. Nie wybrali mnie do tej obsady wtedy, ale niedługo później dostałem pytanie czy byłbym zainteresowany wejściem w ten spektakl, naprzemiennie w rolidrugoplanowej, Piotra i Kapłana . Taki tytuł, realizatorzy i miejsce, oczywiście, że się zgodziłem. 

Co spowodowało, że postanowiłeś odejść z supraskiego teatru? Czy, użyję tu określenia „monotonność stylistyczna” sprawiła, że zdecydowałeś się na zmiany w zawodowym życiu?

Artystyczna współpraca z Wierszalinem to spotkanie z jednym reżyserem i bazowanie wokół literatury romantyzmu. To był jeden z czynników, który mnie prowadził do tej zmiany. Wszystko co działo się w Wierszalinie w tym momencie, kiedy ja tam byłem, działo się wokół Mickiewicza. Z jednej strony jest to super, dzięki tym doświadczeniom bardziej zrozumiałem romantyczną literaturę, z którą wcześniej miałem dość szczątkowy kontakt, czy to w Akademii Teatralnej, czy w szkole średniej, gdzie w kręgu moich zainteresowań w ogóle nie leżało zajmowanie się „Dziadami”, mesjanizmem i innymi tego typu rzeczami. Nabrałem zrozumienia do tej literatury. To podejście, które jest w Wierszalinie otworzyło mi taką interpretację tego romantyzmu, że rzeczywiście romantyzm da się lubić.  Jedna stylistyka, jeden reżyser – polecam każdemu aktorowi zderzenie się z tym rodzajem teatru, skonfrontowanie się z nim, jest to otwierające, praca choć mozolna jest niesamowicie twórcza.

W Wierszalinie tworzyliśmy jedną premierę na jeden sezon, więc proces był bardzo długi w stosunku do produkcji, które robi się w teatrach w 2-3 miesiące. Praca jest laboratoryjna, bardzo wnikliwa. W większości spektakli reżyser i dyrektor Piotr Tomaszuk jest obecny na scenie razem z aktorami. Jest to człowiek, który nie kończy pracy na premierze, tylko cały czas słucha, szuka, zmienia jeśli trzeba. Z jednej strony jest to super dla aktora, podbija wrażenie żywości teatru, sztuki, z drugiej strony jest to rozbijające.  Długi czas pracy nad sztuką i non stop dłubanie w tym samym, przynajmniej dla mnie było bardzo męczące. Uznałem, że czas na zmiany, na dalszy rozwój.

I od stycznia 2024 roku dołączyłeś do zespołu Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku.

Dokładnie. Cieszę się, że będę mógł spotkać się z różnymi reżyserami, twórcami. Jest to także praca z dużo większym zespołem, więc nowe wyzwanie. Pojawię się w szykowanej na marzec premierze. Nie będę miał dużej roli, aczkolwiek myślę, że mam szansę zostać zapamiętany przez publiczność. Przy tej produkcji zostałem też asystentem reżysera. To na pewno ciekawe doświadczenie, stanąć po drugiej stronie barykady i w tym momencie nabrać więcej zrozumienia dla reżyserów. Świetna lekcja dla mnie, rozwijająca, pod kątem nie tylko pracy aktora i twórcy, ale też osoby prowadzącej zajęcia, bo jestem również asystentem profesora na Akademii Teatralnej w Białymstoku. 

Na pewno plusem jest fakt, że znasz większość ekipy teatru, do którego dołączyłeś…

Tak. Bardzo dobrze znam się z Dawidem Malcem i Kamilą Wróbel-Malec czy Patrykiem Ołdziejewskim. Tak naprawdę jak oni kończyli Akademię Teatralną, ja zaczynałem tam naukę. Dawid i Kamila byli moimi głównymi nestorami, na czymś co się nazywało wtedy „fuksówką”. Więc można powiedzieć, że wprowadzili mnie do tego teatralnego świata.

1 stycznia wszedłem w zespół, ale to prawda, że część ekipy już wcześniej miałem okazję poznać. Dużo się dzieje w Białymstoku takiego miksu teatralnego. Na przykład na supraski Festiwal „Między wierszami” są zapraszani aktorzy z Teatru Dramatycznego czy Białostockiego Teatru Lalek. Teatry nie są na siebie pozamykane, fajnie się zazębiają w kwestiach artystycznych. Jako aktorzy spotykamy się przy rożnych projektach, więc siłą rzeczy zaczynamy się lepiej poznawać.  

Dziękuję za spotkanie. Czekamy na Twój debiut na deskach białostockiego Teatru Dramatycznego.

Dziękuje, do zobaczenia!

 

Rozmawiała Paulina Górska.

authors image
Autor:

Paulina Górska

Reporter | p.gorska@bia24.pl